Obecnie Lasy Państwowe przeżywają czas obfitości – drewna jest dużo, a wycinki są rekordowo wysokie. Ale to, co dziś nazywa się sukcesem, może w przyszłości okazać się poważnym kryzysem. Bo czy ktoś zadaje sobie pytanie, co będzie za 15 – 20 lat, gdy obecne zasoby się wyczerpią?
Aby za sto lat móc ściąć drzewo, trzeba je wcześniej posadzić – to prosta, oczywista zasada gospodarki leśnej. Obfitość, z której dziś korzystamy, zawdzięczamy decyzjom sprzed kilku pokoleń. Po II wojnie światowej, w latach 1945–1965, intensywnie zalesiano ogromne połacie kraju. Lesistość Polski wzrosła wtedy z 20,8% do 26,6% – efekt zorganizowanych działań w odbudowie zniszczonego kraju.
Dzięki temu dzisiaj Lasy Państwowe mogą chwalić się zasobnością drewna i planować wycinki sięgające nawet 60 mln m³ rocznie. Obecny poziom wycinki drewna dla pozyskania pieniędzy to ok. 40 mln m³ rocznie, ale leśnicy przekonują, że można wycinać więcej – boją się, że nie zdążą wyciąć wszystkiego, zanim drzewa przejrzeją i stracą wartość przemysłową.
Problem w tym, że las to nie pole zboża. W rolnictwie plony są co rok, w leśnictwie – co sto lat. I tu właśnie tkwi zagrożenie: aby dzisiaj móc wycinać 80-letnie drzewa, ktoś musiał je zasadzić około roku 1945. A żeby mieć takie same drzewa za 20 lat, nasadzenia musiałyby być prowadzone intensywnie w latach 1965–1985.
Tymczasem właśnie wtedy tempo zalesień znacząco spadło. W ciągu dwóch dekad powierzchnia lasów zwiększyła się tylko o 0,4 mln ha – z 8,3 mln ha w 1965 roku do 8,7 mln ha w 1985 roku. Średnio rocznie zalesiano zaledwie 20 tys. ha. Dla porównania – aby dziś mieć 1,8 mln ha drzewostanów w wieku 40–60 lat, trzeba by było odnawiać lub zalesiać 90 tys. ha rocznie. To liczby, które nie mają pokrycia w danych historycznych.
Leśnicy zapewniają, że takich lasów (w wieku 40–60 lat) mamy około 20% – czyli 1,8 mln ha. Ale nie potwierdzają tego żadne twarde dane z okresu PRL, kiedy to prowadzono dużo mniejsze odnowienia niż dziś. A skoro obecnie wycinamy i odnawiamy ok. 30 tys. ha rocznie – i to przy nowoczesnym sprzęcie i logistyce – to jak możliwe było robienie dwukrotnie większego areału 50 lat temu?
Rzeczywistość jest taka, że leśnicy traktują las jak uprawę, z której trzeba wyciągnąć maksymalny zysk, zanim będzie za późno. Ich działalność odbywa się w modelu samofinansowania – zgodnie z ustawą o lasach, Lasy Państwowe muszą same pokrywać wszystkie swoje koszty z własnych przychodów. Nie dostają pieniędzy z budżetu państwa, więc ich byt zależy od ilości wycinanego drewna.
To system, który sprzyja krótkoterminowemu myśleniu. Gdy drewna zacznie brakować, pojawi się pytanie: z czego finansować pensje, sprzęt, ochronę lasu, edukację ekologiczną? Odpowiedź może być niewygodna – drewna może po prostu nie być. I to szybciej, niż się spodziewamy.
Pracownicy nadleśnictw często powtarzają, że „tak było zawsze” i że „wszystko jest pod kontrolą”. Ale dziś skala wycinek, presja rynkowa i ograniczenia historyczne pokazują, że coś się nie zgadza. Nawet Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych zdaje sobie sprawę z nadciągającego problemu, ale zrzuca odpowiedzialność na firmy zewnętrzne, które tworzą Plany Urządzania Lasu, i na Ministerstwo Klimatu, które je zatwierdza.
A ministerstwo? Odpowiada, że nie ma odpowiednich specjalistów, bo to przecież Lasy Państwowe są odpowiedzialne za lasy w Polsce.
I tak zamyka się błędne koło. Odpowiedzialność spada na wszystkich – i na nikogo. Tymczasem najlepsze lasy są już dziś wycinane na potęgę. A przyszłe pokolenia mogą nie mieć z czego ciąć.
Jedynym rozwiązaniem jest zmiana Ustawy o Lasach i rezygnacja z samofinansowania. Nie oznacza to, jak twierdzą leśnicy prywatyzacji, wręcz przeciwnie. To teraz jest jakaś forma prywatnych lasów bo przecież prywatny przedsiębiorca też sam się finansuje. Powrót do finansowania nadleśnictw z budżetu oznacza upaństwowienie Lasów Państwowych.
Zyski za drewno wycięte przez ZULe zasilą Budżet Pastwa i wszystko będzie tak jak być powinno.
Adam Zieliński